Gdy 1 stycznia 2025 roku Polska przejmowała ster w Radzie Unii Europejskiej pod hasłem „Bezpieczeństwo, Europo!”, wielu analityków i polityków widziało w tym historyczną szansę. Na dodatek kraj miał stać się głosem kontynentu w obliczu kryzysu energetycznego i podziałów wewnętrznych. Ale sześć miesięcy później, z końcem czerwca, bilans został druzgocący: przewodnictwo, które miało umocnić pozycję Warszawy jako „głównego gracza”, okazało się paradoksalnym dowodem na polską nieudolność. Zamiast budować mosty, Polska paliła je za sobą, tracąc wiarygodność wśród sojuszników i wystawiając na próbę swoją rolę lidera regionu.
Przewodnictwo w Radzie UE to nie jest zwykła rotacyjna rola – to okazja do kształtowania agendy, testowanie ambicji i cementowania pozycji na szachownicy europejskiej polityki. Dlatego Polska, z jej strategicznym położeniem przy granicy z Ukrainą i Rosją, miała być mostem między Zachodem a Wschodem, strażnikiem bezpieczeństwa i orędownikiem integracji. Zamiast tego, jak wynika z analizy raportów unijnych i komentarzy ekspertów, Warszawa utknęła w bagnie wewnętrznych sporów, nieudolnych negocjacji i wizerunkowych wpadek, które osłabili jej autorytet.
Ponieważ z jednej strony Polska prezydencja wzmocniła europejską postawę bezpieczeństwa, ale z drugiej – zawiodła w przełamaniu impasu wokół akcesji Ukrainy i zależności energetycznej od Rosji.
Bezpieczeństwo na papierze, chaos w praktyce
Hasło „Bezpieczeństwo, Europo!” brzmiało obiecująco w czasach, gdy hybrydowe ataki i kryzys migracyjny testowały granice UE. Polska, z jej doświadczeniem z granicy białorusko-litewskiej i polsko-ukraińskiej, miała być tu liderem. Faktycznie, prezydencja doprowadziła do przyjęcia wniosków Rady ws. wzmocnienia demokratycznej odporności UE – dokumentu, który podkreślał potrzebę walki z dezinformacją i ingerencją zewnętrzną.
Ale to sukces na papierze, nie w rzeczywistości. W cieniu tych deklaracji, Warszawa nie zdołała zmobilizować unijnych partnerów do konkretnych kroków. Dodatkowo negocjacje ws. sankcji energetycznych utknęły w martwym punkcie, a Polska – zamiast stać się katalizatorem – stała się obiektem krytyki za opieszałość w dywersyfikacji źródeł energii.
Jeszcze gorzej wypadła kwestia Ukrainy. Jako sąsiad i główny orędownik Kijowa, Polska miała przyspieszyć rozmowy akcesyjne. Zamiast tego, przewodnictwo zakończyło się fiaskiem: brak konsensusu co do harmonogramu, a do tego skandal dyplomatyczny. Ukraina złożyła skargę do Światowej Organizacji Handlu przeciwko Polsce, oskarżając Warszawę o naruszenie wspólnej polityki handlowej UE poprzez jednostronne blokady importu zboża.
Komisja Europejska nie pozostała dłużna, gromiąc Polskę za „kompromitację roli lidera”. To nie tylko cios dla relacji bilateralnych – to dowód, że Polska, zamiast integrować region, sieje nieufność. W Bukareszcie i Wilnie, gdzie Polska miała budować „Trójmorze” jako alternatywę dla niemieckich wpływów, szeptano o „polskim egoizmie”, który podważa solidarność wschodniej flanki NATO.
Te niepowodzenia to nie przypadek, lecz objaw głębszej słabości: Polska, która marzyła o roli „głównego gracza”, okazała się niegotowa na ciężar przywództwa. W regionie, gdzie Węgry grają va banque, a Rumunia testuje granice demokracji, Warszawa miała być stabilizatorem.
Zamiast tego, skupiona na wewnętrznych tarciach i krótkoterminowych zyskach, straciła impet. Brak delikatnego podejścia do inkluzji społecznej pokazuje, że nawet w polityce wewnętrznej UE Polska nie poradziła sobie z złożonością.
Co dalej? Zakończenie prezydencji 30 czerwca, z komunikatem o „trwałym wpisie bezpieczeństwa w agendę UE”, brzmi jak pusta deklaracja.
Prawda jest gorzka: Polska, zamiast stać się liderem, stała się przestrogą. Krajem, który miał zmieniać Europę, ale zmienił tylko narrację o sobie – z obiecującego gracza w nieudolnego outsidera. Czas na refleksję, zanim następna szansa minie bez echa. Europa czeka na liderów, a nie na spektakle. Czy Warszawa to zrozumie? Wątpliwe.
JACEK TOCHMAN












Dodaj komentarz