
Ministerstwo Finansów opublikowało alarmujące prognozy wzrostu długu publicznego. Nie robią one jednak wrażenia na politykach. Tymczasem ekonomiści ostrzegają: zwycięzca wyborów w 2027 roku dostanie w spadku gigantyczny problem, który może wymusić drastyczne cięcia wydatków.
Resort finansów opublikował Strategię zarządzania długiem na lata 2026-2029 – dokument pokazujący, jak w najbliższych latach będzie rósł dług publiczny. Prognozy w nim zawarte można określić jako bicie na alarm. W 2029 r. relacja długu do PKB liczona metodologią krajową ma się zbliżyć do progu 60 proc. PKB zapisanego w konstytucji.
Relacja liczona metodologią unijną ma być jeszcze wyższa i sięgnąć 75 proc. PKB. Tymczasem na koniec 2023 roku nie przekraczała 50 proc. PKB. Jeśli więc ten scenariusz się spełni, to znaczy, że w ciągu 6 lat dojdzie do wzrostu aż o połowę. To tempo i poziomy, jakich nie było jeszcze w najnowszej historii Polski. Także przez cały okres, którego dotyczy nowa rządowa strategia, prognozowany jest wysoki deficyt – dopiero w 2029 roku miałby on spaść poniżej 6 proc. PKB.
W tej prognozie kryje się przykra niespodzianka dla zwycięzcy wyborów parlamentarnych w 2027 r., a raczej dla wszystkich formacji, które będą tworzyły nowy gabinet. – Rząd znajdzie się w dużym kłopocie, bo obowiązuje ustawa z progami ostrożnościowymi, która nakazuje wdrożyć restrykcyjne działania. Sytuacja będzie bardzo poważna – mówi nam Zbigniew Kuźmiuk, poseł PiS, partii, która ciągle cieszy się dużym poparciem i będzie liczyła się w nadchodzących wyborach.
Działania, jakie wynikają z ustawy o finansach publicznych, to m.in. równoważenie budżetu, mrożenie płac czy waloryzacja emerytur wyłącznie o inflację. Taki scenariusz uwzględniają także ekonomiści.
Nowy rząd przyjdzie w 2027 r. i dostanie budżet poprzedników, więc wówczas pewnie szanse na zmiany w budżecie są niewielkie. A my będziemy przesuwać się w stronę kolejnych progów zadłużenia. Pytanie, jaka będzie reakcja potem, czy zostanie np. zmieniona definicja, czy progi zostaną przebite i będzie uzasadnienie, że jakieś działania trzeba podjąć – komentuje w rozmowie z money.pl Piotr Bielski, dyrektor Departamentu Analiz Ekonomicznych Banku Santander.
Na razie jednak w politycznym świecie nie widać wielkiego poruszenia po publikacji MF.
„Od rządów PiS skończyły się dyskusje na temat budżetu”
Widać trzy powody. Po pierwsze, na horyzoncie są wybory w 2027 r., a to już w świetle tempa ostatnich kampanii bardzo niedługo. Jak pokazały poprzednie kampanie, licytacja wyborczych obietnic idzie tylko w jedną stronę – zwiększenia wydatków. A jeśli pojawia się kwestia stabilności finansów, to tylko w kontekście zapewnienia, że kolejne obietnice nie wywrócą budżetu. Tak było np. z podniesienie 500 plus do 800 plus czy „babciowym”.
Do tego w obozie rządowym dochodzi obawa o to, jak zachowa się prezydent Karol Nawrocki. W kampanii zapowiadał, że nie zgodzi się na podwyżki podatków, dlatego nawet obecne skromne rządowe propozycje zmian w akcyzie czy CIT dla banków stoją pod znakiem zapytania.
Po drugie, cały okres po 2015 roku utwierdza polityków w przekonaniu, że pieniądze się znajdą. W PO to trauma po kampanii 2015 r., gdy krytykowano PiS za pomysły takie jak 500 plus czy obniżka wieku emerytalnego, oceniając je jako nierealistyczne, a które potem zostały jednak wdrożone. W PiS z kolei jest poczucie triumfalizmu, że te obietnice zostały spełnione, a potem znalazły się jeszcze pieniądze na kolejne bonusy. Stąd hasłem obecnie rządzącej koalicji w 2023 roku było „nic, co dane, nie będzie odebrane”, choć już wtedy było wiadomo, że nowy rząd przejmie po PiS finanse publiczne z wysokim deficytem.
– Od rządów PiS skończyły się dyskusje na temat budżetu. Wcześniej to było centrum dyskusji politycznej, od tego zależała stabilność rządu. Dziś budżet ma być większy, gospodarka rośnie, rosną zarobki, płyną środki unijne, pieniędzy ma być więcej na wszystko, nikt się już nie martwi, skąd je wziąć – zauważa polityk koalicji, który prosi o zachowanie anonimowości. Do tego ewentualne ostrzeżenia są traktowane jako straszenie „drugą Grecją”, które trwa latami, a do tej pory się nie zrealizowało.
Wreszcie trzeci powód to zmiana nastawienia do długu i deficytu – przestały być one świętością.
Polska na tle wielu państw UE, a także państw świata, ma stosunkowo niski deficyt i dług. Minister Domański tak gospodaruje budżetem, byśmy tych konstytucyjnych progów ostrożnościowych nie przekraczali i nie wchodzili w restrykcje wynikające z ustawy – mówi money.pl wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej Sebastian Gajewski.
Pada argument, że budżet państwa i finanse publiczne to nie budżet domowy, deficyt i dług może występować, ale ważne, żeby były „po coś”. – Niskim deficytem i długiem nie obronimy się przed nieprzyjaciółmi z zewnątrz, a za dobre wyniki w tabelkach nie wybudujemy systemów obronnych czy nie kupimy sprzętu wojskowego. Bezpieczeństwo socjalne też musi kosztować, aby zaspokajać uzasadnione potrzeby i stymulować konsumpcję – przekonuje Gajewski.
Bo oprócz takiego podejścia, pojawiają się argumenty, że wobec zagrożeń, na jakie narażona jest Polska, nie bardzo jest miejsce na oszczędzanie. – Państwa wysoko rozwinięte dzięki większym zasobom są w stanie produkować nowe instrumenty rozwojowe i szukać dźwigni rozwoju przez zwiększanie wydatków. Oczywiście ekonomista powie, że „do czasu”, ale przy wydatkach na zbrojenia nie widzę szczególnej przestrzeni do jakiejś narodowej zgody oszczędnościowej w najbliższych latach – twierdzi Mariusz Witczak z KO.
Nie jest dobrze, ale co zrobić
Te trzy powody sprawiają, że nie ma dziś nastroju do żadnych poważnych ruchów w budżecie, które miałyby finanse publiczne stabilizować. Do tego politycy posługują się jak tarczą argumentem, że trwa wojna za wschodnią granicą, więc potrzebne są wydatki na armię. Tego akurat nikt nie kwestionuje, tylko pytanie, jak mają być pokryte. Polska ma dziś jedne z najwyższych w UE wydatków w relacji do PKB – około 50 proc. i najniższych dochodów publicznych w okolicach 43 proc. Jesteśmy w czołówce wydatków socjalnych i na obronność.
Opublikowana we wtorek prognoza MF pokazuje, że wysoki deficyt, już dziś jeden z najwyższych w UE, będzie nam stale towarzyszył. By go zmniejszyć, członek RPP Ludwik Kotecki w wywiadzie dla money.pl proponował podatek wojenny oraz zawieszenie niektórych świadczeń. Tyle że nie ma klimatu do zgłaszania takich propozycji. Jeśli pojawiają się jakieś pomysły, to głównie w kontekście uszczelnienia podatków.
– Dziś nie widać apetytu u polityków, by proponować ostre środki uzdrawiające sytuację w finansach publicznych. Rynek się nie przejął publikacją Ministerstwa Finansów, bo widział projekt budżetu prognozujący wzrost długu, a wiadomo, że kolejny rok to rok wyborczy, więc także trudno się spodziewać jakichś działań. Pytanie, co potem. Minister Domański powiedział, że jak się podejmie działania konsolidacyjne, to będzie lepiej. To wszyscy wiedzą, ale wiedzą też, że w cyklu wyborczym trudno oczekiwać jakichś daleko idących działań – ocenia Piotr Bielski z banku Santander.
To pokazuje, że partie idące do wyborów muszą brać pod uwagę, iż czeka je zimny prysznic po wygranej i konieczność przygotowania recept stabilizowania finansów publicznych. O ile jakieś załamanie nie nastąpi wcześniej.
Dwie rzeczy mogą zepsuć samozadowolenie rynków: zmiana nastroju na globalnych rynkach, który jest obecnie dobry, lub sygnały spowolnienia gospodarki. Dziś ratuje nas to, że nominalny wzrost PKB jest w okolicach 7 proc., gdyby zmniejszył się poniżej 5, to mogą pojawiać się kłopoty – zauważa Piotr Bielski.
A ponieważ horyzont prognozy to rok 2029, to można zakładać, że któryś z tych scenariuszy wydarzy się wcześniej. Wtedy sytuacja może się zmienić diametralnie. W dwa największe kryzysy po wejściu Polski do UE, w 2008 r. oraz w 2020 r., w trakcie pandemii, Polska wchodziła z niskim poziomem długu i deficytu w relacji do PKB. W przedpandemicznym 2019 r. deficyt wyniósł zaledwie 0,7 proc. PKB, dlatego zwiększenie deficytu z roku na rok o 6 pkt proc. PKB nie było żadnym wyzwaniem. Natomiast gdyby coś takiego wydarzyło się dziś, to lądujemy na poziomie deficytu, który sięgałby 12-13 proc. PKB. Pytanie, czy możliwe byłoby jego sfinansowanie.
Choć część naszych rozmówców wyraża nadzieję, że działania naprawcze zostaną uruchomione i uda się nie dobić do progu 55 proc. PKB, nie mówiąc o 60 proc. Zapewnia o tym minister finansów Andrzej Domański. – W Strategii zarządzania długiem przedstawiliśmy scenariusz zakładający brak dodatkowych działań konsolidacyjnych. Rząd jednak będzie podejmował dodatkowe działania na rzecz ograniczenia deficytu, czego konsekwencją będzie niższa od zakładanej w strategii – mówił we wtorek w rozmowie z PAP Biznes.
– Dane MF nie są dla nas żadnym „wake up call”. W swoich długoterminowych prognozach MF niczego nie ukrywa. Te dane były też wcześniej pokazane koalicjantom, nie ma tu więc ani wielkich zaskoczeń, ani wielkich zagrożeń – przekonuje wiceminister Sebastian Gajewski. Ale ekonomiści, z którymi rozmawialiśmy we wtorek zaraz po publikacji dokumentu, byli zaskoczeni zarówno wysokim poziomem długu, jak i deficytu, jaki się znalazł w strategii.
Źródło: money.pl
Dodaj komentarz