
Ursula von der Leyen przedstawiła w ostatnią środę projekt unijnego budżetu na lata 2028-34 wart 1816 miliardów euro (wedle stanu na 2025 r.). Czyli – jak sprzedaje to szefowa Komisji Europejskiej – „blisko dwa biliony euro”, które zostaną wypłacone w kolejnej siedmiolatce budżetowej w cenach bieżących, czyli po regularnym korygowaniu wcześniej wynegocjowanych kwot o inflację na umownym poziomie 2 proc. rocznie.
Komisja z dwudniowym poślizgiem podała swe szacunki kopert krajowych, w których w Polsce na wspólną pulę polityki spójności i rolnej przypada 112,6 mld euro plus dodatkowe 1,9 mld euro – głównie na potrzeby zarządzania migracją oraz 8,8 mld euro z Europejskiego Funduszu Klimatycznego. „Polska będzie największym beneficjentem nowego budżetu UE. To łącznie ponad 123 mld euro. Wstęp do dyskusji jest więc dobry. Myślę, że na początek komisarzowi Piotrowi Serafinowi należą się podziękowania” – komentował w Brukseli minister ds. UE i rzecznik rządu Adam Szłapka.
Pieniądze dla Polski w puli krajowej w nowym projekcie KE są – po uwzględnieniu inflacji – mniej więcej na takim poziomie, jak w obecnym budżecie. Ale Warszawa z racji rosnącego PKB będzie z roku na rok coraz więcej wpłacać do wspólnej kasy UE. Nasz wkład do budżetu UE w latach 2014-20 wyniósł łącznie około 33 mld euro, a w latach 2021-23 już ponad 20 mld euro i w całej obecnej siedmiolatce może sięgnąć około 50 mld euro. A jeśli Polski nie dotknie długa recesja, składki będą rosnąć także pod 2027 r.
Niemcy kręcą nosem
Projekt Komisji, oprócz dotacji, daje Polsce i innym krajom także możliwość sięgnięcia po – wspierające politykę spójności i politykę rolną – pożyczki z zaprojektowanego na 150 mld euro funduszu CATALYST. Nie ma w nim odgórnego podziału na kraje, ale Polska mogłaby zapewne otrzymać kilkanaście miliardów euro. Musiałaby je potem spłacić wraz z odsetkami – tyle że sporo niższymi przy długu zaciąganym za pośrednictwem Komisji, niż samodzielnie przez rząd na rynkach finansowych. Ponadto von der Leyen zaproponowała inny mechanizm: „wspólny dług na pożyczki pomocowe”, który pozwoliłby Brukseli w razie ciężkich, lecz z góry niezdefiniowanych kryzysów zapożyczyć się nawet na blisko 400 mld euro, by potem tanimi kredytami pomagać krajom UE.
Choć chodzi tu nie o „wspólny dług UE na dotacje” (jak częściowo w popandemicznym Funduszu Odbudowy), lecz o „wspólny dług na tanie pożyczki” (jak w niedawno uchwalonym programie SAFE na inwestycje zbrojeniowe), to wizja kolejnych wspólnych obligacji UE już wywołała bunt w Berlinie. „Nie możemy mieć w budżecie programu finansowanego z długu” – ostrzegał Gunther Krichbaum, niemiecki minister ds. UE, podczas poświęconych projektowi budżetu dyskusji Rady UE w ostatni piątek w Brukseli.
Ponadto szef rządu Niemiec, które jako największa gospodarki Unii odpowiadają za ponad 25 proc. wpływów do jej budżetu zadeklarował, że projekt Komisji jest za duży, w czym – Berlin niemal zawsze może liczyć na sojuszników w unijnym „klubie oszczędnych” – wtóruje Holandia, Austria, Szwecja czy Finlandia. „Całościowe zwiększenie budżetu UE jest nie do przyjęcia w sytuacji, gdy wszystkie państwa członkowskie podejmują znaczne wysiłki na rzecz konsolidacji swoich budżetów krajowych. To będzie trudna walka o budżet przez najbliższe dwa lata” – zapowiedział kanclerz Friedrich Merz.
Zazwyczaj Francja, drugi co do wielkości płatnik do kasy unijnej, przychylniej spoglądała na plany zwiększania budżetu UE, ale jej trudna sytuacja z finansami krajowymi sprawia, że perspektywa zwiększania składek wywołuje obawy w Paryżu. W dodatku radykalna prawica Marine Le Pen już promuje pomysły na nowe francuskie przepisy niepozwalające na zwiększanie wpłat dla Brukseli ponad tegoroczny poziom. To może stać się paliwem wyborczym w gorącym politycznie roku 2027, kiedy Francuzi będą wybierać następcę bądź następczynię Emmanuela Macrona, a Unia będzie finalizować budżet 2028-34.
Gdzie szukać, gdzie ciąć
Obecna siedmiolatka budżetowa 2021-27 to równowartość 1,13 unijnego DNB (dochód narodowy brutto, zbliżony do PKB), a nowa to 1,15 proc. DNB na zwykłe płatności plus dodatkowe 0,11 proc. na stopniową spłatę długu zaciągniętego przez po pandemii (to pochłonie 168 mld euro w latach 2028-34). Łącznie: 1,26 proc. DNB.
„Propozycja Komisji jest zdecydowanie niewystarczająca. Właściwe byłoby dodatkowe 0,8 proc DNB na wspólne wydatki na szczeblu UE. Opór kilku rządów UE nawet wobec tego niewielkiego wzrostu jest zaskakujący, biorąc pod uwagę rosnące potrzeby Unii” – pisze Zsolt Darvas, ekspert brukselskiego ośrodka Bruegel. Pomimo to zanosi się, że nawet niewystarczająco zwiększony budżet nie będzie łatwy do obrony w obecnej wielkości.
Von der Leyen przekonuje, że można obyć się bez zwiększania wkładów krajowych dla Brukseli w porównaniu z wkładami z 2027 r. – dzięki nowym dodatkowym źródłom finansowania budżetu. Kłopot w tym, że pomysł KE na sięgnięcie po część wpływów z systemu zezwoleń na emisję gazów cieplarnianych (ETS1), co miałoby dać prawie 11 mld euro rocznie, wzbudza wielkie opory Polski, bo akurat w tej szufladce dochodowej stałaby się jednym z większych płatników.
Opłaty od niezrecyklingowanych elektrośmieci (blisko 17 mld euro rocznie) oraz potrącenie dla budżetu UE „opłaty węglowej” od towarów importowanych z krajów niedbających o zieloną transformację (1,5 mld euro rocznie) wywołują mniej kontrowersji, ale nie wystarczyłby na zaspokojenie zwiększonych potrzeb. Pomysł, by budżet UE sięgnął po akcyzę od wyrobów tytoniowych (12,6 mld euro rocznie) wygląda na prowokację wobec ministrów finansów, którzy chętnie rozszerzoną akcyzę wzięliby do budżetów krajowych. Ponadto Komisja chciałaby ściągnąć 7,6 mld euro na rok od największych firm (co najmniej 100 mln euro obrotów rocznie) za szczególne w ich przypadku korzyści z dostępu do wspólnego rynku, ale to wywołuje sceptycyzm nawet w Polsce, choć na pewno byłaby biorcą netto w tej szufladce dochodowej.
Bruksela ma też jedno wyjście awaryjne, czyli rezygnację ze spłaty długu Funduszu Odbudowy na rzecz zrefinansowania go nowym długiem, czyli rolowaniem (jak często robi się z długiem publicznym), co zaoszczędziłoby ponad 20 mld euro w roku. Jednak to na razie czerwona linia dla Niemców czy Holendrów, na której ewentualne przekroczenie przyjedzie czas dopiero w 2027 r.
Jeśli nie uda znaleźć się dodatkowych pieniędzy, pierwszą kandydatką do cięć może okazać się polityka spójności. W obecnym budżecie 2021-27 spójność plus polityka rolna to blisko 70 proc. całej unijnej kasy, w projekcie 2028-34 to już tylko niecała połowa, a i tak może dojść do wytykania takim krajom, jak Polska, że z jednej strony domagają się uznania dla swych sukcesów gospodarczych, a z drugiej nadal proszą zachodnich podatników o hojne dotowanie swych uboższych regionów.
Reforma Riso
Propozycja rewolucyjnej, jak na warunki brukselskie, reformy polityki spójności i wspólnej polityki rolnej po 2027 r. to świadectwo bardzo mocnej pozycji Francuzki Stéphanie Riso, szefowej dyrekcji Komisji ds. budżetu. W przeszłości była dla von der Leyen główną specjalistką od bardzo skomplikowanych pobrexitowych negocjacji z Londynem, potem m.in. pilotowała praworządnościowe rozmowy von der Leyen z rządem Mateusza Morawieckiego, a następnie dostała zadanie reformy budżetu porównywanego wówczas przez nią do wielowarstwowej skamieliny, której Bruksela bała się ruszać ze względu na spodziewane protesty krajów i beneficjentów.
I zeszłotygodniowy projekt Komisji w dziedzinie polityki spójności i rolnej jest zgodny z głównymi założeniami prezentowanymi przez Riso jeszcze przed startem obecnej kadencji KE. Chodzi o nowe „plany partnerstw krajowych i regionalnych”, które mają być zarządzane dość podobnie do Krajowego Plan Odbudowy opartego na kamieniach milowych, czyli na płatnościach uzależnionych od inwestycji oraz – to nowość dla polityki spójności – od reform ustalonych między Brukselą i krajem członkowskim.
W sporządzaniu harmonogramów KPO brały udział tylko rządy, bo Bruksela nie wprowadziła twardego wymogu konsultacji z regionami. Ale teraz przekonuje, że reforma budżetu nie powinna dużo zmienić w dotychczasowej roli regionów (w Polsce województw, które zarządzają 40 proc. tych funduszy), bo również teraz państwa UE decydują, czy oddadzą część pieniędzy do zarządzania na niższym szczeblu administracji. Ale w Parlamencie Europejskim oraz Komitecie Regionów słychać odmienne interpretacje refom proponowanych przez Komisję, czarne scenariusze i prognozy. „Tworzenie monstrualnych planów krajowych łączących fundusze spójności, rolnictwa i migracji w żaden sposób ani nie upraszcza zarządzania nimi, ani nie upraszcza dostępu do nich. Upraszcza jedynie pracę Komisji, która przymyka oko na potrzeby i wyzwania regionów oraz miast” – protestuje Kata Tüttő, szefowa Komitetu Regionów. To lewicowa Węgierka w opozycji do Fideszu, która wie, czym groziłoby przejęcie przez władzę centralną kontroli nad całymi przepływami z Brukseli.
Scalenie polityki spójności i rolnej ma ułatwić krajom UE przesuwanie pieniędzy na najważniejsze dla siebie cele (w planach krajowych ustalonych z Brukselą). Jednak rolnicy w reformie Riso wyszarpali sobie zagwarantowanie stałej kwoty na bezpośrednie dopłaty rolne na obecnym poziomie, a m.in. rząd Donalda Tuska zamierza zabiegać o poprawki, które twardo obligowałby stolice do wciągnięcia regionów, w tym polskich województw, w tworzenie i zarządzanie planami. Przekonuje, że taka decentralizacja pomagała do 2023 r. województwom rządzonym przez ówczesną opozycję.
Podczas piątkowej debaty Rady UE francuski minister ds. UE Benjamin Haddad nalegał na utrzymanie „roli kierowniczej Rady UE”, a Polak Adam Szłapka przekonywał, że plany partnerstwa powinny być negocjowane „w oparciu o kluczowe kryteria, a nie według uznania Komisji”. Co pokazuje, ze zarówno Warszawa, jak i Paryż widzą ryzyko zdominowania polityki spójności przez Komisję Europejską w sprawie inwestycji i reform.
Przeniesienie wzorców z KPO mocno ogranicza rolę europosłów, którzy w dotychczasowym budżecie mają spory wpływ na wydatkowanie pieniędzy, bo zatwierdzają wiele bardzo szczegółowych przepisów. Reformę Riso uznają zatem niemal za zamach na swe kompetencje. „Jesteśmy rozczarowani. Kluczowe warunki postawione przez Parlament Europejski zostały zignorowane. Nie możemy zatwierdzić projektu siedmioletniego budżetu UE w obecnej formie. Ani frakcja Europejskiej Partii Ludowej [największa], ani Parlament Europejski nie zatwierdzą budżetu, który promuje indywidualne plany krajowe i nie w pełni respektuje naszą rolę legislacyjną oraz budżetową” – ogłosił Siegfried Mureșan, wiceprzewodniczący grupy EPL i główny negocjator Parlamentu Europejskiego w sprawie budżetu.
Na obronność
Oczkiem w głowie von der Leyen jest nowy Fundusz Konkurencyjności wart około 410 mld euro. Projekt przewiduje, że w tej puli nie będzie odgórnego podziału na pule krajowe. Warszawa obawia się, że projekt uprzywilejowuje wielkie firmy z nowoczesnych branż – od biotechnologii po sztuczną inteligencję – czyli głównie z Europy Zachodniej. Chce więc zdefiniowania unijnej „konkurencyjności”, by do wspomagania z budżetu UE mogły dość łatwo kwalifikować się małe i średnie przedsiębiorstwa, również z Polski (m.in. z branży zbrojeniowej).
W Funduszu Konkurencyjności wstępnie zarezerwowano 131 mld euro na inwestycje związane z obronnością i przemysłem zbrojeniowym oraz z przemysłem kosmicznym, czyli pięć razy więcej niż w obecnym budżecie. UE nie może bezpośrednio finansować produkcji czołgów, ale może wspierać rozwój zdolności produkcyjnych unijnego przemysłu obronnego m.in. poprzez tworzenie i testowanie prototypów. Albo wspierać „mobilność wojskową” przez budowę takich dróg i mostów, które będą się nadawały do szybkiego przerzucania wojsk.
Te pieniądze z nowego budżetu popłyną w praktyce dopiero około 2030 r., więc jego projekt nie przekreśla trwających dyskusji w UE o szybszym znalezieniu dodatkowych pieniędzy na wspólne projekty zbrojeniowe, w tym w zakresie obrony powietrznej.
Negocjowanie budżetu UE jest jednym z najważniejszych zadań instytucji unijnych, bo w istocie jest ustalaniem rzeczywistych priorytetów gospodarczych oraz politycznych, przy jednoczesnym uzgodnieniu podziału kosztów utrzymania dobrze funkcjonującego wspólnego rynku. Kompromisy budżetowe wymagają zgody 27 krajów UE oraz Parlamentu Europejskiego na zasadzie „tak” lub „nie” (bez wprowadzania poprawek do finalnej propozycji krajów). Nad rokowaniami budżetowymi już wisi pytanie, co w 2027 r. zrobiłby premier Viktor Orban. Nowy projekt zachowuje toksyczną dla Budapesztu regułę „pieniądze za praworządność”, ale Bruksela teraz wyczekuje na wynik węgierskich wyborów parlamentarnych w 2026 r. I zamierza zacząć się martwić dopiero jeśli – co nie jest pewne – znowu wygra je Orban.
Źródło: polityka.pl
Dodaj komentarz