Masowa produkcja Shahedów 2.0? „Polska potrzebuje mądrych, nie tanich dronów”

niezależny dziennik polityczny

W polskiej debacie o armii i modernizacji sił zbrojnych coraz częściej przewija się pomysł masowej produkcji tanich dronów uderzeniowych na wzór irańskich Shahedów. Nie są one jednak żadną nową rewolucją w sztuce wojennej. W wojnie nowoczesnej liczy się nie koszt jednostkowy, ale efektywność systemowa.

Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się logiczny: tania, prosta broń, którą można produkować w setkach, a nawet tysiącach sztuk, zdolna do zadawania strat przeciwnikowi o wiele większym kosztem niż ten, który ponosi atakujący. Jednak dokładna analiza doświadczeń z Ukrainy i Bliskiego Wschodu prowadzi do zgoła innego wniosku.

W warunkach nowoczesnej wojny, nasyconej systemami obrony powietrznej, broń w stylu Shaheda nie jest przełomowa, ale… anachroniczna. Polska armia powinna myśleć o dronach, ale niekoniecznie tanich i mało inteligentnych.

Mit taniego drona

Irańskie Shahedy 131 i 136, produkowane w Rosji jako Gieran-1 i Gieran-2, to bezzałogowe statki powietrzne o dużym zasięgu, taniej konstrukcji i prymitywnym napędzie. Ich celem nigdy nie była precyzyjna eliminacja punktowych obiektów wojskowych. To broń z definicji terrorystyczna, przeznaczona do uderzania w miasta, infrastrukturę energetyczną, magazyny paliw czy zakłady przemysłowe. Lecą powoli, głośno, najczęściej zgrupowane w rojach, nie po to, by przełamać zintegrowaną obronę powietrzną, lecz by zasypać ją nadmiarem celów i „przepchać” choćby kilka dronów do celu.

W Ukrainie, gdzie Rosja wykorzystała ich tysiące, skuteczność była z roku na rok coraz niższa. Dane z końca 2023 r. i początku 2024 r. pokazywały, że 80-90 proc. z nich było przechwytywanych przez ukraińskie zestawy przeciwlotnicze, począwszy od artylerii lufowej, przez systemy Gepard, po przenośne wyrzutnie MANPADS i zestawy NASAMS. Mimo masowości użycia, koszt operacyjny stawał się coraz wyższy nie tylko dla strony ukraińskiej, ale i dla Rosji, która musiała uzupełniać straty setkami kolejnych dronów, często z importowanych komponentów, objętych sankcjami.

Katastrofa nad Izraelem

Prawdziwą klęską okazała się próba użycia dronów typu Shahed przez Iran podczas ataku na Izrael w nocy z 13 na 14 kwietnia 2024 r. Według oficjalnych danych izraelskich sił zbrojnych, z ponad setki bomb latających żadna nie dotarła do celu. Większość Shahedów zniszczono poza izraelską przestrzenią powietrzną. Część jeszcze nad terytorium Jordanii i Syrii. Wiele z nich uległo awarii lub zostało zakłóconych elektronicznie, zanim osiągnęły choćby granice państwa.

Była to najbardziej spektakularna demonstracja nie tylko siły izraelskiej obrony, ale jednocześnie słabości irańskiej konstrukcji, która poza efektem propagandowym nie przyniosła żadnych realnych efektów operacyjnych.

Z perspektywy wojskowej nie była to broń. To był teatr.

Przestarzała koncepcja z nową etykietką

Shahed nie jest żadną nową rewolucją w sztuce wojennej. To raczej zaktualizowana wersja latającej bomby z czasów II wojny światowej. Tania, niezbyt celna, wykorzystywana masowo do destabilizacji morale przeciwnika. Ich zaletą jest niski koszt jednostkowy, ale w praktyce taki dron, by przebić się przez warstwową obronę, musi być użyty w liczbie kilkudziesięciu lub kilkuset sztuk.

Co więcej, współczesne pola walki są coraz bardziej nasycone systemami detekcji – radarami wielosensorowymi, czujnikami akustycznymi, termowizyjnymi, systemami walki radioelektronicznej, które mogą przechwycić latającą bombę.

– W uproszczeniu: system polega na podstawieniu sztucznych satelitów, które oszukują dron tak, aby leciał w przeciwnym kierunku – wyjaśnia Zygmunt Rafał Trzaskowski, prezes zarządu Hertz New Technologies, która specjalizuje się w produkcji systemów antydronowych.

– Możemy również zmienić to, jak dron odbiera pułap wysokości i maszyna uderzy o ziemię. Trzecią opcją z zakresu spoofingu jest zmuszenie bezzałogowca do wykonania zawisu, który będzie trwał do wyczerpania baterii.

Głośny, powolny i pozbawiony skrytości Shahed staje się łatwym celem. Nawet kraje o przeciętnej obronie przeciwlotniczej, jak ukraińska, są dziś w stanie zestrzelić zdecydowaną większość takich obiektów.

Polska potrzebuje mądrych, nie tanich dronów

Polska armia powinna inwestować w rozwój bezzałogowców. Ale nie w Shahedy 2.0. Potrzebuje dronów, które będą inteligentne, trudne do wykrycia, zdolne do działania w sieciocentrycznym środowisku pola walki, z opcją precyzyjnego uderzenia i wysokiej autonomii. To nie znaczy, że muszą być drogie – ale muszą być sensowne operacyjnie.

W programie Gladius już rozwijane są amunicje krążące o wyższym stopniu precyzji. W sektorze cywilnym i komercyjnym rozwijają się mikro-drony z opcją adaptacji do działań rozpoznawczych i uderzeniowych. Tak wygląda przyszłość.

Powielanie wzorca taniego, głośnego i ślepego drona uderzeniowego może być atrakcyjne propagandowo, ale nie zwiększy realnie polskich zdolności odstraszania. Przeciwnie – stanie się pułapką, w której powielimy błędy innych armii, kupując broń tylko dlatego, że „jest tania i robi hałas”.

Shahed był skuteczny przez kilka miesięcy, w specyficznym kontekście słabej, rozproszonej obrony powietrznej Ukrainy z początku wojny. Dziś ta sama broń nie działa ani w Ukrainie, ani tym w Izraelu. Wnioski są proste: w wojnie nowoczesnej liczy się nie koszt jednostkowy, ale efektywność systemowa. Polska powinna zatem inwestować nie w taniość, ale w skuteczność.

Więcej postów

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*