Szczyt globalnego kryzysu dopiero nadejdzie. Porządek świata zmienia się na naszych oczach

Porządek świata, który wyłonił się w połowie XX wieku, nigdy nie powróci. Jednak kontury nowej, globalnej hierarchii nie są jeszcze widoczne. Demokratyczne reżimy są zdezorientowane, postępowa ideologia utknęła w martwym punkcie, a międzynarodowi „policjanci” odmawiają wykonywania swoich zadań.

Porównując lata dwudzieste XXI wieku do ery dwóch wojen światowych, często mówi się, że krwawa epoka powróciła. Jeśli chodzi o koncentrację konfliktów i kryzysów, to rzeczywiście jesteśmy już na poziomie pierwszej połowy XX wieku. Występują jednocześnie:

  • rozlew krwi w Europie z setkami tysięcy zabitych;
  • wojna na Bliskim Wschodzie prowadzona przez Iran i jego pełnomocników, od Gazy po Jemen, przeciwko Izraelowi;
  • wymiany uderzeń między dwiema potęgami nuklearnymi, Indiami i Pakistanem;
  • bezprecedensowa wojna handlowa, którą Stany Zjednoczone wypowiedziały światu;
  • dojście do władzy antysystemowych nacjonalistów w krajach europejskich, obietnice szefa Ameryki o aneksji Kanady i Grenlandii oraz widmo inwazji Chin na Tajwan.

Jest jeszcze za wcześnie, by nazywać to III wojną światową. Wielkie mocarstwa nie toczą jeszcze ze sobą konfliktu na wyniszczenie. Ale punkt kulminacyjny globalnego kryzysu jest wciąż przed nami i nikt nie jest w stanie powiedzieć, kiedy i w jaki sposób zostanie on przekroczony.

Na czym opierał się stary porządek świata?

Ostatni kryzys światowy trwał przez całą pierwszą połowę XX wieku i zakończył się na początku lat pięćdziesiątych politycznym podziałem planety na warunkowo demokratyczny Zachód pod przywództwem USA i bezwarunkowo totalitarny Wschód kierowany przez ZSRR i Chińską Republikę Ludową.

Kryzys ten dał początek tak zwanemu porządkowi powojennemu. Z ważnymi zmianami, takimi jak rozpad sowieckiego imperium, który trwał przez ponad 70 lat aż do 2020 roku. Dziś warto pamiętać, że kontury tego porządku stały się jasne dopiero w końcowej fazie kryzysu, w 1941 roku.

Obecnie jesteśmy daleko od tego etapu jasności.

I ten czas nadszedł dopiero wtedy, gdy walczące koalicje zostały ostatecznie uformowane, a tym samym ustalono, kto wygra wojnę totalną. Machiny militarne USA, ZSRR i Wielkiej Brytanii były silniejsze niż Niemiec, Japonii i Włoch. W tym czasie stało się jasne, że Zachód będzie prowadzony przez Stany Zjednoczone, a demokratyczne reżimy ustanowią się tam, wierząc w postęp materialny i moralny oraz budując państwa opiekuńcze w swoich krajach.

Przyszłe państwo opiekuńcze było marzeniem, które zainspirowało Stany Zjednoczone Roosevelta i kościelną Wielką Brytanię podczas II wojny światowej, gdzie zasady państwa opiekuńczego określone w tzw. raporcie Beveridge’a (1942 r.) stały się czymś w rodzaju przyjętej doktryny społecznej.

Model ten funkcjonował od połowy ubiegłego stulecia aż do niedawna. Trzy pokolenia ludzi Zachodu skosztowały jego owoców. Z dekady na dekadę ich życie ulegało poprawie. Reżimy demokratyczne usprawiedliwiały swoje działania i obejmowały coraz więcej krajów. Zwycięstwo reaganizmu-thatcheryzmu w latach 80. XX wieku nie wyglądało na rewolucję, lecz na odnowę upadającego systemu.

Europa się jednoczyła. Chiny wydawały się być na drodze do westernizacji. Stany Zjednoczone działały jako światowy policjant. Upadek sowieckiego imperium był początkowo postrzegany jako potwierdzenie, a nie obalenie tych zasad.

Obecnie powojenny porządek świata rozpada się na wszystkich frontach. Spekulowanie na temat przyczyn tego stanu rzeczy byłoby zbyt daleko idące. Zwróćmy więc uwagę na trzy obszary upadku: kryzys demokratycznych państw opiekuńczych, impas ideologii progresywistycznej i uchylanie się Ameryki od odpowiedzialności za globalne działania policyjne.

Przez wiele lat powojenne reżimy demokratyczne zapewniały wzrost poziomu życia i zaspokajały naturalną potrzebę swoich obywateli, jeśli nie równości, to sprawiedliwości. Teraz nie zapewniają ani jednego, ani drugiego.

Nie jest to kwestia obliczenia poziomu nierówności, który zawsze jest warunkowy, ale postrzegania go przez ludzi. Dystans między warstwami zadowolonych i niezadowolonych rośnie we wszystkich krajach zachodnich. Pogorszenie warunków życia większości i powszechny upadek zarządzania państwem są oczywiste. Mechanizmy, które w powojennych dekadach zapewniały interakcję między obywatelami a klasami wyższymi, zawodzą.

Wyrazem kryzysu reżimów demokratycznych jest ich dezorientacja w obliczu masowej imigracji. Z jednej strony degenerujące się państwo opiekuńcze nieustannie tworzy tanie miejsca pracy dla imigrantów odrzucanych przez własnych obywateli, a następnie stawia ich przeciwko miejscowym, zapraszając ich do rywalizacji o przywileje. Z drugiej strony, zachodnie społeczeństwa, które straciły pewność siebie, coraz gorzej radzą sobie z asymilacją przybyszów.

Częścią tego upadku był kryzys zachodnich klas politycznych. Prądy niesystemowe, określane w mediach jako skrajnie prawicowe, ale w rzeczywistości raczej nacjonalistyczne niż ekstremistyczne, były bliskie wygrania wyborów w wielu krajach.

W odpowiedzi zostali oni teraz usunięci z wyścigu (Marine Le Pet, Calin Georgescu). Same w sobie takie przeprowadzki nie są wcale straszne. Mogą one jednak działać tylko wtedy, gdy systemowa klasa polityczna będzie miała wolę rządzenia. I zniknęła.

Doktryny, które paraliżują wolę

Demokratyczne reżimy nie robią teraz nic na czas. Obok nich autokraci czują się panami sytuacji. Europa nie może zdecydowanie wesprzeć Ukrainy nie dlatego, że jest słaba, ale dlatego, że brakuje jej woli.

Co jest naturalne. Ideologia progresywistyczna, która kiedyś inspirowała i jednoczyła Zachód, w swojej obecnej formie dzieli go i dezorientuje. Progresywizm przekształcił się w kilka utopijnych doktryn, które nie są popierane przez większość i tylko wzmacniają obecny apokaliptyczny nastrój.

Można wierzyć lub nie wierzyć, że niewiarygodna ilość pieniędzy, jaką Zachód inwestuje w energię odnawialną, jest odpowiednia i na czasie. Ale faktem jest, że nie udało im się powstrzymać globalnego ocieplenia. Nie jest też faktem, że w imię spekulacyjnych celów zachodnie społeczeństwa porzucają coraz bardziej pilne i naglące zadania, w tym obronne.

A ewolucja niegdyś nieszkodliwej poprawności politycznej w wokeizm („woke” to wyrażenie pochodzące z afroamerykańskiej odmiany języka angielskiego, które pojawiło się w latach 30. XX wieku i oznaczało „przebudzoną” świadomość braku sprawiedliwości społecznej i rasizmu – przyp. red.) dała początek agresywnym, dzielącym, dzielącym społecznie i plemiennie doktrynom religijnym. I tutaj również chciałbym podkreślić: niezależnie od sympatii lub antypatii do tej czy innej formy wokeizmu, fakt, że wokeizm, ze względu na swoją strukturę, nie nadaje się do jednoczenia ludzi w imię demokracji, a tym bardziej w imię wolności, jest fundamentalnie ważny.

Materialnie osłabione i ideologicznie rozbrojone reżimy demokratyczne w naturalny sposób upadają przed autokracjami, które wyczuły, że nie ma już nikogo, kto mógłby bronić powojennego porządku świata. Rosja Putina jest tylko pionierem w tej globalnej rewizji starego porządku. Toruje ona drogę wszystkim innym autokratom.

Mimo wszystkich dotychczasowych sukcesów europejskich i azjatyckich demokracji, powojenny porządek był niemożliwy bez globalnej hegemonii Stanów Zjednoczonych. Dziś jesteśmy świadkami wielkiej próby demobilizacji Stanów Zjednoczonych. Nie jest jasne, czy zostanie ona zakończona. Ale nawet na obecnym etapie znaczenie Ameryki na świecie jest już mniejsze niż kiedykolwiek od czasów II wojny światowej.

Co więcej, największe mocarstwo Zachodu nie tylko unika obrony porządku światowego, ale także sprzymierza się (choć na poziomie paplaniny) z autokracjami, które go rewidują. Mowa Trumpa o aneksji Grenlandii i Kanady łamie stare zasady, być może w takim samym stopniu, jak jego odmowa wsparcia Ukrainy.

Obecny kryzys ekumeniczny nie przeszedł jeszcze przez punkt szczytowy. Skład przyszłych zwycięzców jest niejasny. Lub tylko częściowo jasny. Ani Chiny, ani Rosja Putina nie odegrają roli światowego hegemona. Nie ma spektakularnych projektów publicznych, takich jak państwo opiekuńcze, przyjętych nie tylko przez reżimy demokratyczne, ale także totalitarne.

Trump, choć rządzi supermocarstwem, nie zdołał stać się liderem globalnego ruchu antysystemowego. Być może jest to kwestia jego osobistej niezdolności. Pomimo jego duchowego pokrewieństwa, nacjonaliści w większości demokracji już zdali sobie sprawę, że jest on dla nich mało przydatny politycznie, a zaprzyjaźnienie się z nim nie obiecuje żadnych punktów. Jeśli chodzi o autokratów, nawet tych tak bliskich stylistycznie jak Putin, każdy z nich jest swoją własną głową i nie potrzebuje lekcji Trumpa.

Więcej postów

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*